plan byl taki, ze zetrzemy swince zeby i dam jej czas do piatku – czas, zeby zaczela jesc sianko. jakby nie jadla, to w piatek bym ja zawiozla do uspienia.
plany planami…
po rozmowie z weterynarzem, zgodzilam sie, zeby uspic Snoetje juz dzis. ponad miesiac o niego walczylam, stymulowalam do jedzenia, wciskalam sianko do pyska… swinka zaczela jesc, ale nie sianko i dlatego zeby jej odrosly. Snoetje odwdzieczal mi sie przyjaznym pokwikiwaniem, nawet jeszcze przed wejsciem do gabinetu pomrukiwal mi cichutko do ucha…
juz nie pomruczy….
smutno mi. wraca zal i zlosc na ta pierwsza lecznice, ze zwichneli szczeke swince, zla jestem na siebie, ze od razu nie pojechalam do polskiego weterynarza, ale trudno:/
zostal Snoepje. musimy mu poswiecac duzo uwagi, zeby nie czul sie samotny. ma tydzien na oswojenie sie, ze braciszka nie ma. pozniej nadejda dwa smutne tygodnie, bo bedziemy w Polsce, a Snoepje bedzie u tesciow – wolalabym go oddac do jakiegos kolegi naszych dzieci, bo by swinke glaskaly, ale wszyscy wyjezdzaja… trudno, po wakacjach bedziemy nadrabiac czulosci.
u weterynarza uronilam kilka lez… przede ma wyszli dwaj panowie… chlopy ja deby i szlochali, bo ich 13-letni kot dostal zakrzepicy, wysiadly mu nerki i trzeba go bylo uspic. mowie do weterynarza, ze glupio porownywac roczna swinke z 13-letnim kotem, ale i ja chyba dam glos. a on popatrzyl na mnie i mowi, to zawsze boli, nie wazne, czy rok, czy 13-lat, czy swinka, czy kot. czlowiek sie przywiazuje i to nic zdroznego kochac zwierze.
no wlasnie… wiec sobie pochlipuje… musze sie wychlipac, zeby wrocic do pracy i zachowac kamienna twarz.
co mi sie spodobalo to to, ze weterynarz mnie ”przygotowal” do podjecia tej decyzji. nie naciskal, ale pomogl mi ta decyzje podjac. najpierw podal swince narkoze, zeby jeszcze szczeke dobrze obejrzec, pokazal mi jak potwornie zebory zarosly, jak obiceraja jame ustna, pokazal, ze zgryz nadal nie jest optymalny… poswiecil nam czas. i uspic swinke pod narkoza, co tez mi pomoglo. w Polsce, jakies 30 lat temu chomika weterynarz uspil ot tak, na zywca… i to nie bylo dobre…
przy okazji choroby i uspienia swinki rozmyslam o zdrowym rozsadku… jak daleko nalezy sie posuwac w opiece medycznej nad zwierzetami. w wielu domach takie zwierze zdechloby z glodu, wiele osob nie bawiloby sie w narkozy, pilowanie zebow i karmienie strzykawka… bo to tylko glupia swinka… patrze na siebie z boku i mysle, ze moze trzeba bylo te pieniadze poswiecic na operacje jakiegos dziecka, na kuracje nowotworowa, na dom dziecka, szlachetny cel. a ja ”zmarnowalam” kupe pieniedzy na swinke. czas tez moglam poswiecic na lepsze sprawy, dzieciom, mezowi, modlitwie… a ja poswiecilam go swince. czy jest dobre? gdzie lezy granica, ile czasu i pieniedzy alezy wydac na leczenie zwierzatka. pewnie u kazdego ta granica lezy gdzie indziej.
glupia swinka a mi zal…