tak rozni

lubego doktorantki pozarly sie o pozycje na publikacji. jedna mowi: ona nic do tej publikacji nie zrobila. druga mowi to samo… luby wie, ze obydwie 3 lata ciezko na wyniki do tejze publikacji pracowaly i nie pojmuje, ze one w ogole sie ze soba nie komunikowaly. ta sytuacja duzo tez mowi o lubym, ale zeby go nie dobijac, nic mu nie mowie… wspieram go, tak jak i on zawsze wspiera mnie. wspieram, bo luby tak sie sytuacja zestresowal, ze spac nie moze… jest prawie chory, martwi sie, co tu zrobic. mowie mu, jak to co zrobic: ty jestes szefem, ty podejmujesz decycje i przedstawiasz swoje powody. no tak, ale jak one dalej bede niezadowolone. no to beda – to ich problem, mowie. ale luby dalej sie stresuje. wczoraj, w niedziele, przyjechali tesciowie. luby siedzi jak duch. nieobecny. nie odzywa sie. a ja gadam… ktos musi. tesciowie pojechali, mowie lubemu, ze dziwnie wyszlo, bo w ogole nic nie mowil. a on na to, ze tak sie stresuje tym konfliktem miedzy doktorantkami, ze w ogole nie wie, o czy rozmawialismy.

w koncu nie wytrzymalam i powiedzialam, ze jestem zaskoczona, ze tak sie tym przejemuje, bo mnie stresuja sytuacje, na ktore nie mam wplywu, a tutaj luby wplyw ma: musi podjac decyzje.

dzis luby wyslalal e-maile do doktorantek, z podjeta decyzja, z argumentacja i teraz… stresuje sie, jaka reakcje dostanie.

ja z kolei widze, ze stresy w pracy zmienily mnie jako czlowieka. czesc mnie, tego milego, sympatycznego czipsa, umarla. zrobilam sie wredna i nieufna. dostalam ten nowy pokoj, jestem bardzo zadowolona, nie moge sie doczekac, zeby sie tam przeniesc. pewna doktorantka zas nie moze doczekac sie, zeby zajac moje miejsce (nie wie biedna, co ja czeka…). jej managerka pisze wiec do mnie e-maila, kiedy planuje sie przeprowadzic. jak to kiedy, jak sie koordynatorzy od przeprowadzki ze mna skontaktuja. stary czips sam by zadzownil do koordynatorow, zeby ich ponaglic. a teraz… mam to gdzies. 5 miesiecy czekalam, to co sie bede spieszyc? ale doktorantce sie spieszy;) trudno, niech sie uczy, jak nasz szpital funkcjonuje. ja mam w tym tygodniu wakacje, wiec przykro mi (ani troche!), spakowac sie moge dopiero w przyszly poniedzialek. stary czips by polecial w wakacje sie spakowac, zeby zwolnic miejsce. ale cos we mnie peklo. nie bede sie spieszyc. nie bede szla ludziom na reke. bede myslec o sobie – i moich studentach, bo do nich serca jeszcze nie stracilam.

Skleroza

jakis czas temu zgadalam sie z kolezanka, ze bedzie w okolicy wieczorem w piatek, i ze wpadnie na winko. ale to bylo jakis czas temu. w piatek juz o tym zapomnialam, bo skoczylam do pracy zobaczyc co studenci robia… mialam wejsc na godzinke, ale jakos mi tak zeszlo, ze wracalam juz poznym popoludniem. jako ze chlopaki pracowaly w piatek po poludniu i caly wieczor, wyjelam im z zamrazarki leczo, zeby sobie zjedli przed praca. ale dla lubego i siebie nic nie przygotowalam. wiec zaproponowalam, zebysmy poszli do pobliskiej knajpki. i poszlismy. smacznie pojedlismy, pogadalismy, wrocilismy kolo 21.00, a tu przychodza wiadomosci od kolezanki – wiadomosci wysylane na raty:

  • czipsie, umowilysmy sie na dzis wieczor – czytam i ze wstydu sie zapadam pod ziemie – kolezanka pocalowala klamke!!!!
  • ale nie moge przyjechac, bo moj synek sie rozchorowal – ufff, co za ulga… jednak klamki nie pocalowala….

nowy pokoj

pojechalam dzis do szpitala wypic kawe z szefowa, zeby jej pokazac, ze jestem juz prawie zdrowa – prawie, bo nadal kaszle i smarkam, wirus tak latwo nie odpuszcza, ale psychicznie odzylam, jak dowiedzialam sie, ze moge odebrac klucze do nowego pokoju.

poszlam odebrac klucz, ale… nie pasowal.. podreptalam wiec do sekretarki, bardzo pomocnej duszy, ta powydzwaniala gdzie trzeba i na razie zalatwila mi pana, ktory przyszedl z uniwersalnym kluczem, otworzyl pokoj, zebym go mogla zobaczyc. i poszedl sobie. a ja weszlam i sie zachwycilam: okno na zewnatrz (przedtem mialam okno wychodzace na korytarz szpitalny, wiec ciagle bylo duszno), jasny, duzy… bede go dzielic z jednym naukowcem – seniorem, tak jak ja. czyli w koncu bede tez miala kogos to porozmawiania na ”moim poziomie”. do tej pory, do wymiany mysli sluzyl mi glownie maz…

pobieglam do stargo pokoju, zeby choc kilka rzeczy przeniesc w rekach, zanim ekipa przeprowadzkowa sie zglosi do wspolpracy. i doswiadczylam czegos, co mi dalo do myslenia. stanelam przed drzwiami i mnie zemdlilo. poczulam scisk w gardle, ucisk w klatce piersiowej. stres. tak jak bym traume miala. nagle poczulam sie chora. stalam przed drzwiami i nasluchiwalam, czy w slysze glosy czy nie. nic nie slyszalam, wiec weszlam i ucieszylam sie, ze pokoj byl pusty. wzielam szybko stos ksiazek i artykulow, pobieglam z powrotem do nowego pokoju, gdzie od razu poczulam sie lepiej. niesamowite, jaki wplyw na czlowieka ma srodowisko….

jak to jest

czuje sie dobrze. w koncu moge spac, w koncu wypoczelam, w koncu… dostalam pokoj, ktory spelnia warunki, jakie postawilam (zadne wymysle). nabralam dystansu do pewnych spraw i ciagle otwieram oczy ze zdumienia, jakim mismatchem jestem z moja, na szczescie juz tylko symboliczna (jak dla mnie byla) szefowa.

ja jestem bardzo pragmatyczna, konkretna, nie potrzebuje milych slow i sympatycznych atmosfer w pracy. nawet komplementow nie potrzebuje. czego potrzebuje, to dowartosciowania mojej pracy w sposob namacalny – odpowiednia skala placowa, pokoj i sprzet umozliwiajacy mi wykonywanie mojej pracy i konkretne odpowiedzi na moje (konkretne;)) pytania.

moja szefowa jest ”plywajaca” – wszystko, co mowi jest ubrane w uprzejmosci, ciagle mnie komplementuje, twierdzi, ze wspiera, ale do tej pory nie potrafie nazwac jednej rzeczy, ktora by dla mnie zalatwila. wrecz przeciwnie, przez jej konfilty w pracy i bardzo pochopnie podjete decyzje, sama znalazla sie w nieciekawej sytuacji, a przez to i ja.

przez ostatnie 20 miesiecy zylam w niepewnosci co do mojej pozycji zawodowej – wywalczylam sobie staly etat, bo chodzilam do kogo sie dalo, bo koledzy z poprzedniego departamentu, lacznie z bylym ordynatorem, wstawiali sie za mna, gdzie sie tylko dalo, lacznie z dziekanem i rada szpitala… bede im wdziczna za ta solidarnosc do konca zycia. dzieki nim przetrwalam ten trudny czas – jak czlowiek widzi, ilu ludzi za nim stoi, ilu wspiera. az sie wzruszam jak o nich wszystkich mysle. a moja pseudo-szefowa… zostawila mnie sama z tym wszystkim. byla zajeta soba. no, moze nie do konca – radzila mi, zeby sie zameldowac chora, zeby symulowac wypalenie – akcje, ktore sa wbrew mojej mentalnosci. na szczescie byli wokol mnie ludzie, ktorzy mowili: jesli mozesz, wytrzymaj, nie melduj sie, unikaj etykietek. oni mowili moim jezykiem. w koncu obecny ordynator ulegl presji a moze zostal przymuszony przez organy odgorne, nie wiem. ale w koncu stworzyl dla mnie etat, przeprosil, powiedzial, ze zaczynamy od nowa. odzylam.

ale… przez ostatnie 5, juz prawie 6 miesiecy siedze ”tymczasowo” w klitce z 3 doktorantkami. pal licho, ze klitka (choc latem bylo bardzo duszno…), pal licho, ze ja, seniorka, ktora sama prowadi doktorantow, siedze z trzema mlodziutkimi doktorantkami, ze nie mam pokoju, w ktorym bym mogla spokojnie prowadzic zebrania, ktorych mam multum, to wszystko moge przelknac. sek w tym, ze te mlode dziewczyny ciagle szczebiocza. czegos takiego jeszcze w Holandii nie widzialam – te dziewczyny 2-3 godzinny dziennie plotkuja, 2-3 godzinny dziennie dzwonia do pacjentow, a pozostaly czas maja zebrania on-line. wszystko w malutkim pokoiku, gdzie siedzimy prawie na sobie. jedna z nich siedzi tuz za mna, tak, ze jak wstaje, to tracam ja krzeslem. jej glos swidruje wiec moj mozg. nie slysze swoich mysli. zakladalam zatyczki do uszu, na to sluchawki tlumiace dzwiek a i tak moglam zrozumiec kazde jej slowo! jedyne co, to jej wysoki glos byl ciut mniej wysoki, wiec mi mozgu nie przewiercal. ale po kilku godiznach siedzenia w zatyczkach i sluchawkach, zaczynaly mnie bolec uszy…

zglosilam to managerce – innego pokoju nie ma. poszlam z tym do szefowej – w poniedzialki mozesz pracowac w moim pokoju. poszlam do zaprzyjazionej sekretarki – ta, co tydzien mowila mi, kto jest na wakacjach, co znaczylo, do ktorego pokoju moge wyemigrowac, zeby znalezc cisze. i tak sobie migrowalam. w kazdym pokoju inny komputer, nie ma oprogramowania, ktore ja potrzebuje, wiec czasami musialam wracac do mojego glosnego pokoju. doszlo do tego, ze moje doktorantki, jak chcialy cos ze mna skonsultowac, wysylaly mi wiadomosc: gdzie moge cie znalezc??? jak mialam gosci z innych instytutow, zapraszalam ich na kawe, na lunch, zeby spokojnie omowic sprawy zawodowe, bo u mnie w pokoju nie ma warunkow do porozmawiania. za kawe i lunch placilam z wlasnej kieszeni. przez 5 miesiecy. wszystko to regularnie zglaszalam mojej bylej szefowej i co? ani razu nie poszla do managerki, zeby cos dla mnie wygrac. co robila moja byla szefowa? wysylala mi linki do artykulow pt.: ”jak stawiac swoje granice w przyjazny sposob”, ”jak zobaczyc pozytywy, gdy wszystko sie wali” – mindfulnessowe bzdety. bzdety, ktore zupelnie do mnie nie przemawiaja. tzn. przemawiaja, bo ja wiem, ze odpoczynek jest wazny. bo ja wiem, ze optymisci zyja dluzej i zdrowiej. i dbam zarowno o odpoczynek, jak i pozytywne nastawienie. ale w pewnym momencie sa potrzebne konkretne akcje. sam mindfulness nie zalatwi spraw.

prawie trzy tygodnie temu, po kolejnej nieprzespanej, za to przepoconej ze stresu nocy, z palpitacjami serca, za to bardzo mindfullnesowym poranku (spacer z psem, kawa z gazeta i godzinna adoracja w kosciele), weszlam do pokoju i uslyszalam szczebiot dziewczyn. i cos we mnie peklo. bez zdejmowania kurtki, wzielam laptopa, dokumenty i inne papiery lezace na biurku, wrocilam do domu i stwierdzilam, ze ja tak dalej nie moge. caly dzien siedzialam, plakalam i myslalam jak to ugryzc. w koncu zasnelam i obudzilam sie z goraczka. covid.

w ten sposob prawie trzy tygodnie temu zglosilam, ze jestem chora. w miedzy czasie porozmawialam z lekarka domowa o moich nocnych problemach i ta zdiagnozowala wypalenie zawodowe. szczerze… nie odnalazlam sie w tej diagnozie. ale przyniosla mi ulge, bo wiedzialam, ze z ta diagnoza, po pierwsze moge spokojnie wypoczac w domu (spokojnie to moze nie, bo zaleglosci w pracy rosna z godziny na godzine…), a po drugie, wiedzialam, ze ta diagnoza pomoze mi w dotarciu do osob, ktore moga mi pomoc z pokojem. i tak sie stalo. wypoczelam (oczywiscie uprawialam ”mikromanagment” i digitalne prowadzenie studentow), w koncu zaczelam spac i w koncu… znalazl sie pokoj.

pisze wiec do szefowej, ze po wakacjach jesiennych, chce wrocic do pracy. a co robi szefowa? probuje mnie wkrecac w dalsze chorowanie, wysyla mi dokumenty dotyczace ”planu re-integrujacego po chorobie”, ktore oczywiscie beda tkwily w administracji szpitala. na szczescie mam zaprzyjazniona lekarke od prawa pracy, ktora przejrzyscie wyjasnila mi, jakie sa moja prawa i obowiazki. no wiec mam prawo odmowic wypelnienia tych papierkow, bo jestem na chorobowym ”tylko” niecale trzy tygodnie. ale moja szefowa naciska. jej najwyrazniej zalezy, zebym zostala zameldowana jako chora. nie wiem o co jej chodzi, ale podejrzewam, ze chce sie odegrac na ordynatorze. chce sie odegrac na szpitalu, ktory nie zrobil tego co ona chciala, ktory chcial sie jej pozbyc.

i taka jest wlasnie roznica miedzy mna a szefowa: ja szukam rozwiazania problemow, uwielbiam akcje, a szefowa kocha mindfullnes i mile slowka.

no, to sobie ulalam;)

Hameryka w Holandii

ile razy czytam w polskich mediach peany na temat zachodu, do ktorego moja druga ojczyzna nalezy, mysle sobie, oj ludzie, przyjedzcie, pozyjcie, popracujcie i zobaczycie, jaki ten zachod wspanialy. bo trawa u sasiada zawsze zielensza…

im dluzej zyje w tej mojej zachodniej ojczyznie, im lepiej znam jej system, mentalnosc tutejszych ludzi, tym lepiej potrafie tym systemem i ludzimi manipulowac. jest to wbrew mojej naturze, bo z natury manipulantka nie jestem. to widza osoby, ktore bardzo mi pomagaja w mojej obecnej zawodowej sytuacji, ktora ma wiele pozytywow, ale sa w niej i takie zagwozdzki, ktore doprowadzily, ze dostalam diagnoze, jaka dostalam… jest to diagnoza na wyrost, przez telefon, w ogole sie niej nie odnajduje, ale postanowilam ja wykorzystac na swoja korzysc. bo nasz szpital bardzo boi sie statystyk, a statystyki zwiazane z ta ”diagnoza” psuja mu status, opinie w mediach.

dzis mialam rozmowe z pania, ktora w wolnym tlumaczeniu jest specjalista od przedsiebiorstw, a ta szczegolna pani jest specjalistka od funkcjonowania (czy raczej dysfunkcjonowania) naszego szpitala. gdy opowiedzialam jej z czego wynika moja teoretyczna choroba, pani rece zalamala. nie mogla uwierzyc, ze sytuacje, w ktorej tkwie od kilku miesiecy, maja miejsce w ”jej” szpitalu. rozmawiac skonczylsmy kolo 15.00. O 16.30 zadzownila na prive, zeby poufnie powiedziec, ze jedna sprawe juz zalatwila – jeden aspekt moich warunkwo pracy sie poprawi. jednoczenie, spytala, czy jesli to bedzie zalatwione, czy zechcialabym sie zameldowac znow jako zdrowa. eee…. ale czy ja moge, skoro lekarka rodzinna mi ”dziagnoze” wystawila i nakazala odpoczynek w domu. moge. to co zrobie z diagnoza lekarki rodzinnej jest w moich rekach. natomiast pani specjalistka powiedziala, ze menadzerka naszego oddzialu powiedziala, ze zdaje sobie sprawe, jak trudny okres mam za soba (zafudnowany przez obecny oddzial) i zebym wziela tyle odpoczynku, ile potrzebuje, bez medlowania sie bycia chora. swietnie, mi to na reke – nie bede miala etykietki, notatek w mojej pracowniczej kartotece. a szpitalowi nie podskocza statystyki dotyczace ”mojej dziagnozy”. hipokryzja na kazdym kroku.

to nie

jemy obiad, pies lawiruje miedzy nami, widze, ze najwyrazniej cos sygnalizuje. luby, pytam, dales psu jesc po spacerze? nie, zapomnialem, odpowiada luby. wstaje wiec od stolu, pies podekscytowany macha ogonem, do czasu…do czasu az podnosze reke nad lodowke, gdzie stoi pudelko z psia karma. pies widzac moj ruch, odwraca sie i odchodzi – wraca do stolu. karma dla psa??? nie interesuje go. przy stole sa ciekawsze przysmaki.

a ja… a ja powiedzialam, ze nie wroce do pracy, dopoki nie dostane godnych warunkow pracy. igram z ogniem. na wszelki wypadek, zameldowalam sie, ze jestem chora. szefowa wydzwania… powiedzialam, co jest grane: dopoki nie dostane normalnego pokoju (bez kolezanek wydzwaniajacych non-stop z pacjentami, przy ktorych nie slysze swoich mysli i nie jestem w stanie pracowac) i dopoki nie przejde do skali zarobkow, ktora mi oficjalnie przysluguje, (a ktora przysluguje mi juz od jakis 3 lat), bede na chorobowym. na chorobowym, ktory nakazala mi lekarka domowa. mam jej pelne blogoslawienstwo (i diagnoze, tak bardzo lubiana i popularna w Holandii). szefowa wie, ze mam racje. niech dziala. nie przypuszczalam, ze do takich trikow bede sie ubiegac, zeby wywalczyc, co mi sie prawnie nalezy. to jest wlasnie Holandia.

Straszna pani

podczas porannego spaceru psisko znalazlo w krzakach kromke chleba z maslem. zlapalo w pysk, ale na raz nie dalo rady przelknac. psiko nieglupie – wie, ze jakby zdobycz wypuscil z pyska, to jego straszna pani by go od niej odciagnela. wiec ostatnie 15 minut spaceru przeszedl z kanapka sterczaca z pyska. przeszlismy kolo 3 psow – w odleglosci 20 cm – pies zachowal pokerowa twarz, zero dziamgotania, rzucania sie… glowka pracuje. psisko wie, ze jakby pysk otworzyl, to by sie z kanapka pozegnal. lepiej wiec cierpiec w milczeniu niz stracic kasek;)

Ponoc potrafie byc tez straszna w pracy, co z kolei mnie straszy, bo mi sie wydaje, ze jestem tylko rzeczowa, konkretna, i wiem, czego chce. Moja managerka tak sie zestresowala dwoma kwestiami, ktore z nia ostatnio chcialam wyjasnic, ze w koncu, jak sie spotkalysmy przypadkiem u ordynatora, zapomniala jezyka w gebie. moze myslala, ze poszlam na nia naskarzyc… (nie poszlam). unikala mnie wzrokiem… mowila do szefa, a na mnie nawet nie spojrzala. najpierw nie wiedzialam, czy juz mnie po prostu nienawidzi, czy sie boi. chyba to drugie, bo po tym jak osiagnelysmy kompromis, usmiechnela sie do mnie w kantynie… mowie o tym lubemu i nadal sie zastanawiam, czy ona sie mnie bala, czy niechec okazala. luby mowi: to pierwsze, ty potrafisz czlowieka konkretem przycisnac do sciany… no i dal mi do myslenia. nie chce byc wredna… ja naprawde staram sie byc uprzejma. no ale jesli rozmawiamy o czyms, co wcale smieszne nie jest, o czyms, co czlowiekowi w glowie sie nie moze pomiescic, a dzieje sie w szpitalu akademickim, to jak tu byc milutkim? ja wtedy nie bawie sie w uprzejmosci, tylko w fakty. a ludzie sa wrazliwi…. luby dostal w podziece pralinki belgijskie o oczywiscie dal je mi – zamiast sie sama nimi tuczyc, dam je w poniedzialek menadzerce. niech sie ucieszy. niech sie poczuje doceniona. i niech jej w biodra idzie.

Narzekanki

Cos ostatnio narzekam;) niech bedzie, ze tu narzekam, ale obok tego ”ulewania” sa i pozytywne momenty.

Jakis czas temu znajoma prosila mnie, zebym wstawila na strone naszej parafii pewna informacje. dopytuje dzis o szczegoly, a ona na messangerze przesyla mi fragmentarycznie szczegoly tejze informacji. wkurzylam sie i poprosilam, zeby sformulowala ogloszenie i mi je jako jedna wiadomosc przyslala, zebym po prostu mogla ja skopiowac i wstawic. nie jestem jej sekretarka, zeby jeszcze jej formulowac ogloszenia… ale ona juz nie raz podniosla mi cisnienie, takim wlasnie pasozytniczym podejsciem do ludzi.

dzis bylam na obronie jednej z doktorantek z naszego oddzialu. tradycja jest, ze po obronie organizuje sie skromne przyjecie, podczas ktorego osoby zaproszone na obrone mogly zlozyc swiezo upieczonej pani dr gratulacje. tradycja tez jest (badz bylo), ze podczas tego przyjecia sa serwowane przekaski i napoje. na polskie standardy jest to dosc skromne przyjecie, bo sklada sie np. z polmiska z bloczkami sera zoltego (nie nazwalabym tego deska serow, bo jest to na ogol jeden rodzaj sera zoltego), plasterkow kielbasy i talerza z holenderskim przysmakiem, tzw. oliebollen* (kulki z papka miesna w panierce smazone w glebokim tluszczu). do tego jeszcze jakies tam ciacho. wersja, ktora opisalam zawsze mi sie wydawala skromna, ale juz sie przyzwyczailam. dzis bylo juz bardzo skromnie, a moze raczej bidnie… talerzyk z oreo, talerzyk pierniczkami, talerzyk z miksem mini-snikersow, marsow, tweeksow, itp. nie powinnam oceniac ludzi i nie bede. ale chodzi mi po glowie pytanie, co sie dzieje z ludzmi? przeciez taka impreze ma sie (na ogol) raz w zyciu. doktorantka miala fundusze na 3 miesieczna podroz po swiecie, wiec na przyjecie juz nie starczylo? kwestia priorytetow… ja bym pojechala na 2 miesiace wakacji (w zyciu mnie nie bylo stac na tak dlugie wakacje i pewnie nie bedzie…) i zaoszczedzila kase na jakies bardziej godne przyjecie niz to, co dzis zastalam. czy to jest egoizm? sknerostwo? olewajstwo? nie wiem. ale widze, ze sie starze;) albo mam nieodpowiednie towarzystwo:D

no i trzecia znajoma. ma chora corke i chcialby, zeby dostala sie do specjalisty w naszym szpitalu. podejrzewam, ze myslala, ze jej te wizyte jakos zalatwie. od razu jej powiedzialam, ze nie dam rady zalatwic, bo Holendrzy to formalisci i wszystko idzie na ogol przez lekarza rodzinnego. ale sa inne sposoby. jako ze corka juz jest u specjalisty, w innym szpitalu, a oni oczywiscie rozczarowani tym specjalista (oczywiscie, bo wiekszosc Polakow nie potrafi zaakceptowac tutejszego systemu zdrowotnego, sama nie raz psiocze),to poradzilam, zeby juz nie chodzila do lekarza rodzinnego, tylko poprosila o druga opinie tego specjaliste. jeszcze upewnilam sie u kolegi, on potwierdzil, ze to najlepsza metoda, a co robi znajoma? po swojemu. idzie do lekarza rodzinnego (bo tak jej inni ludzie powiedzieli). a ten kaze robic dodatkowe badania, wrocic po wyniki… no to znajoma znow do mnie: co ma robic, bo on znowu ja zwodzi. kobieto, wczoraj caly wieczor Ci tlumaczylam co zrobic i dlaczego, nie sluchasz, robisz po swojemu, to po co do mnie znow walisz po porade. szkoda mojego czasu… i znow sie zirytowalam.

z pozytywow – mam nowa doktorantke. z Cypru. moj typ – nie odpusci dopoki nie zalatwi;)

*siedze w kantynie szpitalnej i wcinam tzw. kroketa: dlugi kotlet z papka miesna, obtoczony w panierce, smazony w glebokim tluszczu (super niezdrowy, kategoria: rak jelita grubego). i nagle olsnienie! co ja za bradnie pisze!!! oliebollen to zupelnie cos innego niz mialam na mysli! kulki, ktore smakiem i zawartoscia przypominaja kroketa, ktorego sobie ”na zdrowie” zjadlam, nazywaja sie bitterbollen, choc wcale takie bitter nie sa;) i tak to czlowieka czasem mozg zawiedzie.

Pasywni

koniec sierpnia, wszyscy sie zjedzaja, wracaja w wakacji, pojawia sie wiec klasyczne pytanie? jak tam wakacje? w amrykanskim styl odpowiadam cudownie, fajnie, tak, odpoczelam, tak bylismy w Polsce, tak, cudownie spotkac rodzicow, bla, bla, bla.

a prawda jest taka, ze bardzo rozczarowalam sie moimi panami. Doszlam do wniosku, ze mam trzech synow: jednego poslusznego, ktory robi, co ja powiem (to luby) i dwoch zbuntowanych synow, ktorych o cokolowiek poprosze, prostestuja, dyskutuja i pyskuja. cala trojke laczy to, ze nic ich nie interesuje poza ekranami.

ja (jak zawsze) zorganizowalam wakacje: wymyslilam miejsce, znalazlam domek, przejrzalam atrakcje, trasy turystyczne. wszystko pod ich kontem. gory, zeby sie nie nudzic na plazy. wies, zeby nie trzeba bylo chodzi do muzeow. zadupie wielkie, zeby turysci nie przeszkadzali lubemu. a panowie to by chcieli spac do 11.00-12.00, potem do 14.00 sie zbierac i laskawie kolo tejze godziny dzies wyruszyc, najlepiej od razu na jakiegos biefburgera, a dopiero potem ewentualnie w gory. tlumacze, ze w gorach po poludnie czesto sa burze (i byly), ze nalezy wyjsc wczesniej, probowalam kompromisow, ze jednego dnia wstajemy o 9.00, zeby o 10.30 byc w trasie, a drugiego dnia ”dzien dziecka” i spanie do kiedy chca.. nie, nie, nie. nastolatkowie ciagle na nie, a luby zamiast uzyc ojcowskiego autorytetu, ciagle adwokatuje chlopakom.

wrocilam z Polski z gula w gardle. z zalem. szczegolnie do lubego. przestalam sie do nich odzywac. gotuje, piore, spelniam podstawowe obowiazki matki i zony, ale odcielam sie od nich. lubemu napisalam e-maila, ze dopoki nie stanie sie dla mnie mezem, a dla chlopakow ojcem, nie mamy o czym mowic. ma zaczac wychowywac chlopakow: wymagac i zabraniac / stawiac granice.

pierwsze efekty sa: nie ma trzech paczek chipsow, ktore luby z chlopakami zawsze kupowali na weekend. bo o to tez mam pretensje: luby nie dosc, ze nie koryguje chlopakow, gdy kupuja smieciowe jedzenie, to jeszcze sam kupuje ”raki jelita grubego”, jak je nazywam. od dwoch tygodni nie widzialam czipsow w domu. chociaz tyle.

Nowe zycie

ostatnie kilka lat, a zwlaszcza ostatni rok bylo moim spoznionym okresem dojrzewania. w sumie to menopauzy polaczonej doswiadczeniami, ktore bolaly, stresowaly, ale i doszlifowaly moj charakter i pokazaly mi moja sile. nie uczynily mnie silniejsza, ale pokazaly, ze jestem silna. i choc rzadko mi sie to zdarza, to patrzac wstecz, jestem z siebie dumna – ogarnelam, nie poddalam sie, szlam do przodu i wszystkie zaplanowane cele osiagnelam. To ostatnie uswiadomila mi moja doktorantka, ktora uczciwie poinformowalam o mojej, do niedawna, niepewnej pozycji. W czwartek mialam spotkanie z ordynatorem naszego oddzialu. przeprosil mnie ekstensywnie. bylo mu glupio, a moze wstyd – nie wiem, jakie uczucia nim miotaly, ale jakies miotaly, bo przez pierwsze 10 minut rozmowy nie spojrzal mi w oczy. dopiero, gdy dalam do zrozumienia, ze nie jestem obrazona, ze tak, zaczynamy od nowa, rozpromienil sie i powiedzial, ze jestem naprawde ”welkom” i ze liczy na owocna wspolprace. No coz, to od razu poprosilam o podwyzke (ktora mi sie nalezy i on to dobrze wie) i o to, czy bedzie wspieral moj akademicki rozwoj. jak najbardziej. Spisalam obiecanki, wysalam je w mailu do ordynatora, niech bedzie udokumentowane. m.in. tego sie nauczylam w ostatnich latach: zbierac dokumenty. Wczesniej ludziom wierzylam na slowo. Teraz sie nauczylam, zeby nie mierzyc innych ludzi swoja miarka.

Do tego menopauza. jako ze okres dojrzewania przeszlam bardzo spokojnie i przez cale dorosle zycie nie mialam jakis emocjonalnych hustawek (nawet po porodzie – a tylu ludzi mnie ostrzegalo, ze hustawki sa ”normalne”), nagle, w 46-wiosnie zycia hormony zaczely mnie okielznywac. w pewnym momencie zaczelam akceptowac fakt, ze mam depresje. nie mialam ochoty wyjsc z lozka. codziennie budzilam sie zmeczona, zniechecona, tak naprawde to tylko siedziec i spac mi sie chcialo. i jesc. bo emocje trzeba zajesc…. zaplacilam za to dodatkowymi kg, poszlam o rozmiar w gore, co samopoczucia nie poprawia. do tego bole brzucha, podbrzusza… stwierdzilam, ze to juz nie tylko depresja, ale i hipochondria. ciagle mnie cos bolalo. Poszlam do lekarza rodzinnego. lekarka zaproponowala terapie hormonalna. ja najezona… bo tak, najlatwiej kobiety naszpikowac hormonami. a przemysl farmaceutyczny niech nam zyje i kase kreci;) no coz, zaczelam studiowa literature i choc nie do konca przekonana, ale bez zadnej innej opcji (no chyba jedyna alternatywa bylo wziecie chorobowego z powodu depresji / burn outu), w koncu poprosilam o hormony. lekarka przepisala mi najslabsza dawke progesteronu. Ze trzy dni chodzilam i zastanawialam sie, czy w ogole odebrac lekarstwa. Potem, jak juz odebralam, kilka dni studiowalam ulotke i wszystkie skutki uboczne. Modlic sie zaczelam o podpowiedz z gory, czy ja mam to swinstwo brac czy nie. Az w koncu bylam tym wszystkim tak zmeczona, ze poddalam sie, a moze raczej zmadrzalam, a moze sygnal z gory dostalam: zaczelam kuracje progesteronem. Na trzeci dzien obudzilam sie przed budzikiem, pelna energii, jakby nowo narodzona. I tak juz mam przez ostatnie prawie dwa miesiace – odkad biore progesteron. Czyli jednak mi go brakowalo. Jestem przeszczesliwa, ze nie mam juz okresu (bo hormony biore bez przerwy), a co za tym idzie, zero bolu podbrzusza, zero bolu kregoslupa, zero bolu glowy. i nagle okazuje sie, ze to nie byla depresja ani hipochodnria, to byl niedobor hormonow.

Ktos moglby sie z dziwic, czemu tak bardzo bronilam sie przed braniem pigulki (bo to co biore jest przepisywane w pierwszej kolejnosci jako pigulka antykoncepcyjna). Ano dlatego, ze przeraza mnie latwosc z jaka lekarze hormony przepisuja kobietom od ich najmlodszych lat – tak jakby to byly landrynki. Bo przeraza mnie mysl, ze 13-letnia dziewczynka bierze pigulke przez pierwsze 20 lat swojego zycia, najpierw na bol brzucha, potem jako antykoncepcje, a potem nagle chce zajsc w ciaze. Nie wierze, ze branie hormonow od najmlodszych lat i przez tak wiele lat nie ma skutkow ubocznych. Niestety, nie ma dobrze udokumentowanych, wieloletnich badan, ktore przekonalby mnie, ze branie pigulki przez tyle lat nie ma wplywu na plodnosc kobiety a takze na jej potomstwo. Ale to juz inny temat.

Ja sie ciesze, ze przez 47 lat zycia brania hormonow uniknelam i ze teraz, kiedy okazalo sie to konieczne, odwazylam sie podjac takie leczenie. Czuje, ze zyje.